Kioto po raz drugi

Kolejne odwiedziny w tym wspaniałym mieście

1/14/2023

   Długie weekendy to najlepszy czas na podróże. Nic więc dziwnego że widząc zbliżające się trzy dni wolnego zacząłem od razu myśleć nad kolejną wycieczką. Kiedy o tym myślałem turyści jeszcze nie mogli swobodnie wlecieć do Japonii, jednak termin otwarcia granic był już podany. Automatycznie zacząłem przyglądać się najbardziej popularnym miejscom, których jeszcze nie zwiedziłem. Spojrzałem na Kioto. Już raz tam byłem, lecz lista miejsc do zwiedzenia była tak porażająco długa że ostatnio udało mi się zaliczyć jedynie część z nich. W dodatku miałem wrażenie że najważniejsze miejsca ominąłem. Zwiedzałem wtedy miejsca będące jak najbliżej siebie, oraz jak najbliżej mojego hotelu. Dopiero później sobie uświadomiłem że niekoniecznie było to rozsądne. Więcej się nie zastanawiając, zamówiłem nocleg i z niecierpliwością oczekiwałem na wyjazd...

Termin wyjazdu był już bliski, i wszystko było by idealnie gdyby nie to że był to sam środek sezonu tajfunów. Co gorsza, z danych agencji meteorologicznej wynikało że jeden będzie przechodził przez Japonię właśnie w trakcie mojego pobytu w Kioto. Oczywiście nie chciałem tracić okazji na fajny wyjazd, ale z drugiej strony duże tajfuny potrafią być naprawdę niebezpieczne. Dlatego też z ulgą przyjąłem to, że dzień przed moim wyjazdem tajfun zaczął słabnąć. Zadowolony z zrządzenia losu, nie odwołałem rezerwacji i spakowałem się do wyjazdu... Na drugi dzień, parę godzin przed odjazdem sprawdziłem prognozę ponownie. Tajfun, dość zauważalnie przybrał na sile. Według prognozy pogody, miał się znaleźć w Kioto ostatniego dnia mojego pobytu. Rozdarty pomiędzy rozsądkiem a chęcią zwiedzania zacząłem się mocno stresować. Co zrobić? Chęć wyjazdu zwyciężyła, i już po paru godzinach byłem na miejscu. Tego wieczora niebo było spokojne, jednak w ciągu kolejnych godzin dużo się mogło zmienić, prawda? Nie zaprzątając sobie niepotrzebnie głowy, poszedłem spać.

   Pierwszego dnia, niebo w prawdzie było zasnute chmurami, jednak nic nie wskazywało na to że ma padać. Prognoza pokazywała za to że tajfun stał się naprawdę potężny i nieubłaganie zmierza w stronę Japonii. Postanowiłem się tym chwilowo nie przejmować i ruszyłem na najbliższą stację metra. Podczas mojej ostatniej wizyty w Kioto ominąłem całą dużą dzielnicę miasta która jest znana nie (tylko) z zabytków ale z naturalnego piękna. Po około czterdziestu minutach jazdy znalazłem się w dzielnicy Arashiyama. Jednak zanim poszedłem oglądać naturę, musiałem bliżej przyjrzeć się stacji na której się mój wagon zatrzymał.

Na peronach i wokół nich znajdowały się szklane (lub plastikowe?) tuby z wielokolorowymi i wzorzystymi materiałami przeznaczonymi do szycia kimono. Stąd nazwa Kimono Forest - Las Kimono. Muszę powiedzieć, trochę niespodziewany ale ciekawy widok, a już na pewno przyciągający spragnionych ładnych zdjęć Japończyków. Sam również cyknąłem parę zdjęć i ruszyłem dalej. Widok arashiyamy nieco mnie zaskoczył. Wydawało mi się że nie jestem aż tak daleko od centrum miasta, a jednak, otoczenie sugerowało że to są już obrzeża miasta. Zielone góry i rzeka przywodziły na myśl nieco Bieszczady.

Arashiyama jest znana przede wszystkim z lasu bambusowego. Każdy internetowy przewodnik po Kioto wymienia tą atrakcję. I jak by nie patrzeć, sam też tam zamierzałem się udać. Jednak zanim do tego słynnego lasu doszedłem, zaciekawiła mnie inna rzecz. Zauważyłem że w pobliżu jest wzgórze na szczycie którego znajduje się park z makakami. Parę minut zastanawiałem się czy tak na prawdę chcę to zobaczyć, ale ostatecznie stwierdziłem że w sumie - dlaczego by nie? Jeszcze nigdy nie widziałem małp z tak bardzo bliska (bo zoo się nie liczy...). Jednak żeby małpy zobaczyć najpierw należało wejść na niezbyt wysoką górkę. Podejście było wypełnione wskazówkami jak się zachowywać w obecności małp, nawet przy samym szczycie znajdował się głośnik powtarzający zasady bezpieczeństwa. Jak by nie było, małpy są dzikimi zwierzętami. Na szczycie faktycznie mogłem obejrzeć całe stado. Składało się ono zarówno ze starszych jak i bardzo młodych osobników, które przyciągały swoimi harcami chyba największą uwagę. Małpy przemieszczały się w miarę swobodnie, jednak widać było że strażnicy mają wszystko pod kontrolą. Najważniejszym zakazem w tym miejscu było to, aby nie trzymać jedzenia i picia na widoku. Jedynym miejscem w którym można było nakarmić zwierzęta był mały domek z specjalnymi zakratowanymi oknami. Cały pomysł wziął się z tego że małpy są w stanie zachowywać się bardzo agresywnie jeśli chodzi o jedzenie, a produkty przeznaczone dla ludzi mogą im szkodzić. Więc, wewnątrz tej chatki można było kupić pocięte jabłka lub inne owoce, które można było pojedynczo wysunąć przez kratę.

Po paru minutach spędzonych w tym miejscu, zrobieniu całej serii zdjęć ( z czego wiele nieudanych przez pozostające w ciągłym ruchu małpki) i obejrzeniu panoramy miasta, wróciłem ponownie na dół. Pomimo że moja wycieczka miała miejsce w październiku, temperatura wciąż była wysoka. Pomyślałem że w tak ładnym otoczeniu fajnie było by się napić kawy. Dosyć szybko znalazłem miejsce, tuż przy rzece. Gdyby nie to że miałem tego dnia plany zwiedzić jeszcze parę miejsc - mógłbym tam posiedzieć chwilę dłużej, ciesząc się szumem wody i widokiem zieleni.

W planie miałem ruszyć prosto do słynnego lasu bambusowego. Jednak spacerując po okolicy, zauważyłem niewielką tabliczkę wskazującą na jakiś punkt obserwacyjny. W pierwszym odruchu chciałem ją pominąć, jednak zawróciłem z myślą że nie wiadomo kiedy następnym razem do tego miejsca wrócę. Przez chwilę wchodziłem łagodnie wznoszącą się ścieżką. Nie widziałem nikogo innego oprócz mnie. Kiedy w końcu dotarłem do punktu obserwacyjnego (który z odległości paru metrów wyglądał naprawdę niepozornie), aż przysiadłem z wrażenia na stojącej tu ławce. Miejsce które oglądałem nosi nazwę Wąwozu Sanso. Widok naprawdę mnie urzekł. Po raz kolejny tego dnia, przez parę chwil nie robiłem nic innego po za podziwianiem widoku. Później, ruszyłem pobliską ścieżką, na której znajdowały się jeszcze dwa inne miejsca z których można było podziwiać wąwóz. Pomimo tego że zboczyłem z pierwotnie wyznaczonej trasy, do lasu bambusowego dostałem się bardzo łatwo - znajduje się bardzo niedaleko wąwozu. I wiecie co? Mam mieszane uczucia. Z jednej strony - owszem, wznoszące się po obu stronach ścieżki wysokie bambusy robią wrażenie. Jednaj z drugiej - nie jest to aż tak bardzo niecodzienna rzecz.

Zagajniki bambusowe widziałem już w paru innych miejscach... W dodatku, ja oglądałem ten las w momencie w którym nie było tam zbyt wielu zwiedzających. Czy zrobił by aż takie wrażenie również gdy było by tam tłoczno? Nieco wątpię. W każdym razie, dość dobrze sobie obejrzałem ten lasek - pomijając szczegóły: przechodziłem tym miejscem tego dnia jeszcze parę razy.

Ponieważ wciąż miałem mnóstwo czasu, udałem się w kolejne, wcześniej mi nieznane miejsce, znajdujące się bardzo blisko - do byłej willi aktora filmowego Okochi Denjiro, znanej teraz pod nazwą Ogrodów Okochi Sanso. Bilet wstępu na teren ogrodów jest nieco wyższy niż w przypadku innych miejsc tego typu, jednak w cenę biletu jest wliczona herbata. Tereny wokół willi zostały zaplanowane w mistrzowski sposób i ciężko jest nie ulec ich pięknu. Kiedy skończyłem oglądać ogrody, wciąż miałem na tyle dużo czasu, aby móc obejrzeć jeszcze coś w pobliżu. Wybrałem więc świątynię Tenryu-ji należącą do japońskiego nurtu buddyzmu zen. Będąc w tym miejscu, zorientowałem się że Japońscy mnisi opanowali dwie najważniejsze umiejętności aby odnieść sukces w turystyce: 1) wiedzą jak należy zadbać o swoją atrakcję (czyli świątynię), 2) wiedzą jak wyciągać pieniądze od ludzi. Może to drugie stwierdzenie jest nieco szokujące, ale gdy przyjrzałem się swoim wydatkom, stało się to bardzo jasne. Wejście na teren kompleksu - 500 jpy. Wejście do świątyni - dodatkowe 500 jpy. Wejście do kaplicy w której aktualnie jest wystawiany specjalny obraz - jeszcze 300 jpy. Oczywiście można jeszcze kupić jakąś pamiątkę, albo wstąpić do herbaciarni... Niby nieduże kwoty ale razem zaczynają się robić spore, szczególnie jeśli odwiedzi się parę tego typu miejsc. Wróćmy jednak do pierwszego punktu. W zasadzie nie żal było mi wydanych pieniędzy ponieważ zabytki, ogrody i cały teren wokół jest naprawdę zadbany i utrzymany w najwyższym porządku. Widać na co zysk z biletów jest przeznaczony.

   Więcej na temat Tenryu-ji. Jest to najważniejsza świątynia w tej części Kioto. Jej nazwa oznacza „Świątynia Niebiańskiego Smoka”. Tereny klasztorne są piękne (jak chyba wszystko w tamtej okolicy) i zadbane. Jednym z symboli świątyni jest obraz wymienionego już smoka, jednak w przeciwieństwie do zabytków - jest to nowoczesne dzieło, bo powstało dopiero w 1997 roku (obrazu nie można fotografować). Smok jest jednym z symboli buddyzmu. Obraz został namalowany w taki sposób, aby wzrok mitycznego gada zawsze podążał za obserwatorem. Co było bardzo miłe, podczas wchodzenia do budynku zawierającego obraz, osoba pilnująca tego miejsca (chyba jeden z mnichów jednak pewności nie mam), postanowił chwilę ze mną porozmawiać. Fakt, byłem jednym obcokrajowcem w świątyni w tym akurat momencie, więc bardzo chętnie skorzystałem z możliwości dowiedzenia się czegoś więcej, niż poprzez samo oglądanie.

Arashiyama była naprawdę niesamowitym miejscem, byłem bardzo zadowolony z tego że zdecydowałem się tam pojechać. Niestety czas mi powoli uciekał. Pokręciłem się trochę po różnych zaułkach tej dzielnicy, aż w końcu postanowiłem wrócić do hotelu. Zaraz po powrocie poszedłem do onsenu, a później - udałem się na rundę nocnego zwiedzania. A raczej powinienem napisać - zwiedzania barów. Nie ma co ukrywać, małe knajpki w uliczkach dzielnicy Gion są naprawdę przytulne, chociaż niestety zazwyczaj zatłoczone...

   Drugiego dnia pobytu tak jak i pierwszego miałem konkretne plany. Jednak zanim wyruszyłem zwiedzać, ponownie sprawdziłem prognozę pogody. Tajfun nieubłaganie nadciągał w stronę Kioto. W telewizji pojawiły się pierwsze doniesienia o zniszczeniach które spowodował na południu Japonii. Według prognozy miał uderzyć w Kioto następnego dnia, niestety ciężko było z całą pewnością stwierdzić czy to będzie rankiem czy w południe. Zacząłem się zastanawiać czy by nie wyjechać, jednak pomyślałem że to bez sensu. Postanowiłem że do wieczora mogę zwiedzać, a jak wrócę to pomyślę czy zostać w Kioto na noc, czy też powinienem się ewakuować.

Tego dnia moje zwiedzanie miało się rozpocząć od trzech leżących względnie blisko siebie świątyni - Ryoan-ji, Kinkaku-ji oraz Daitoku-ji. Moje założenie było takie, aby wykorzystać wciąż się utrzymującą ładną pogodę i na spokojnie przespacerować się między nimi. Pierwsza ze świątyń (Ryoan-ji), jest znana głównie ze swojego skalnego ogrodu zen (który jak wiele innych miejsc w Kioto, jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO). Oprócz kamiennego ogrodu, tereny świątynne posiadają również sporo roślinności oraz staw. W tym miejscu po raz kolejny zostałem zaskoczony przez jedną z osób oprowadzających turystów - sama do mnie podeszła żeby porozmawiać. Za każdym razem, z dużą radością przyjmuję fakt że tak wielu Japończyków pozytywnie kojarzy nasz kraj. Kiedy opuściłem tą świątynię, ruszyłem do chyba najsłynniejszej pośród tych trzech które miałem w planie zobaczyć. Kinkaku-ji jest zwana również złotym pawilonem, co (jak sugeruje nazwa) wzięło się z tego że ściany budowli są obłożone złotymi płatkami. Nazwa „pawilon” jest sporą przesadą, ponieważ jest to jedynie dwupiętrowa pagoda, w której przechowywane są relikty buddyjskie. Niestety budowla nie jest oryginałem - ta którą można współcześnie podziwiać powstała w 1955. Poprzednia konstrukcja została spalona przypadkowo przez szalonego mnicha usiłującego popełnić samobójstwo. Budowla, spłonęła, jednak mnich przeżył - później stwierdzono u niego schizofrenię. Miejsce to jest znane również jako jedno z tych w którym zawsze jest sporo ludzi. I nawet w trakcie mojej wycieczki, gdy turystów wciąż nie wpuszczano do kraju, było tam faktycznie sporo osób. Jednak nie na tyle, aby było to uciążliwe - w spokoju można było się przechadzać wyznaczoną trasą zwiedzania oraz strzelić parę zdjęć. Złota świątynia jest faktycznie piękna, warto jest ją zobaczyć. W zasadzie jest na tyle ładna że niespecjalnie zwróciłem uwagę na inne obiekty na terenie tego klasztoru...

   Ostatnią świątynią jaką w tej części dnia miałem zobaczyć była Daitoku-ji. Jednak... nie do końca doczytałem czym właściwie jest ta świątynia. Wydawało mi się że jest to jeden klasztor tak jak w pozostałych przypadkach. Jednak kiedy byłem na miejscu, bardzo się zdziwiłem. To jest cały kompleks świątyń który rozrósł się wokół pierwszej z nich. W jego skład wchodzi ponad 20 pod-świątyń! Zrozumiałe jest to że całość zajmuje spory obszar - aż 23 hektarów. Bardzo łatwo można się przez to pogubić w tym gdzie jesteśmy i na jaką właściwie świątynię patrzymy. A jako że już wcześniej o tym wspomniałem... wejście do praktycznie każdej z nich jest płatne więc trzeba dobrze przyjrzeć się opisom, żeby zobaczyć właśnie to co chcemy. Ja poszedłem klasztoru w którym mieści się znany kamienny ogród. Jego opiekunowie byli dobrze przygotowani do odwiedzin obcokrajowców - oprócz zwyczajowych broszur otrzymałem również sporą tabliczkę opisującą po angielsku szczegóły, oraz wyjaśniającą znaczenie poszczególnych elementów ogrodu. Ponownie, ponieważ akurat nie było innych turystów, zostałem oprowadzony dzięki czemu mogłem się dowiedzieć więcej na temat koncepcji ogrodu. Całość w zamierzeniu ma przedstawiać życie oraz drogę do oświecenia jako rzekę dążącą do oceanu. Jest to jedna z znanych cech tego typu miejsc - każdy kamień ma swoje znaczenie, i pomimo pozorów - nic nie jest przypadkowe.

   Cały czas wydawało mi się że mam dużo czasu, jednak gdy skończyłem zwiedzać kompleks Daitoku-ji okazało się że dobija już czternasta. W planie miałem jeszcze To-ji oraz górę Inari, więc nieco się zmartwiłem ponieważ większość świątyń oraz muzeów zamyka się około godziny siedemnastej. Na szczęście góra Inari cóż... jest górą. Góry nie można zamknąć. Świątynia na niej stojąca jest dostępna całodobowo. Jedynym problemem oczywiście jest dojazd tam i z powrotem, jednak o tym postanowiłem pomyśleć później i ruszyłem do To-ji. Nazwa ta oznacza „wschodnia świątynia”. Miejsce to jest najbardziej znane z pięciostopniowej pagody która jest uznana za jeden ze skarbów narodu. Obok pagody znajdują się również dwie inne budowle - Kondo i Miedo, będące domem dla kolekcji różnych religijnych posągów. Kolekcja jest dość ciekawa, jednak ze względu na zakaz fotografowania (a nawet zakaz szkicowania!) nie mam jak ich wam pokazać. Jeśli chodzi o pagodę - całe szczęście że ktoś pomyślał o umieszczeniu w jej pobliżu ławeczek, ponieważ tą budowlę można podziwiać przez dłuższą chwilę. Pagoda ma 54 metry wysokości i jest najwyższą drewnianą budowlą w Japonii. W dodatku, obecny budynek, pomimo że w całości wykonany z drewna, jest odporny na trzęsienia ziemi.

Po nacieszeniu się wszystkimi atrakcjami To-ji ruszyłem do ostatniego celu - na górę Inari. Świątynia się tam znajdująca jest znana z Senbon Torii - czyli tysiąca czerwonych bram. Jest to jedno z najbardziej fotogenicznych miejsc w Japonii, i przez to że tyle razy je widziałem w internecie, zostałem nieco zmylony.

Wielokrotnie jest tak, że osoby wrzucające zdjęcia z podróży w internet wybierają tylko najlepsze ujęcia - co przecież sam robię. Często tworzy to iluzję że dane miejsce wygląda inaczej niż w rzeczywistości, a już na pewno sprawia że wiele osób myśli że nie spotka się w takich miejscach wielu turystów. Góra Inari była zaskakująca ponieważ cały czas byłem przekonany że owe tysiąc bram jest wyolbrzymieniem i tak naprawdę jest to tylko krótki korytarz. Myliłem się. Ale po kolei. Świątynia jest położona w bardzo dogodnym miejscu, stacja kolei jest naprzeciw niej. Kompleks świątynny posiada główne zabudowania u podnóża góry. Dodatkowe kaplice znajdują się na różnych etapach podejścia. Nie łatwo jest przeoczyć słynne czerwone bramy. Jest to miejsce w które kierowali się wszyscy turyści - wydawało mi się że jest ich całkiem sporo, jednak prawda była taka, że wszyscy koncentrowali się na samym podnóżu wzniesienia. Dla osób które przyszły tylko po to aby zrobić ładne zdjęcie - miało to sens, w końcu po co się wspinać jeśli bramy są tak blisko? Jednak, ja postanowiłem że przejdę nimi całą trasę i dopiero wtedy zawrócę. Byłem błędnie przekonany że bramy ciągną się tylko kawałek. Szedłem i szedłem... a końca nie było widać. Minąłem ostatnią grupkę ludzi którzy robili... zdjęcie kotu. Najwyraźniej jest ich trochę w tej okolicy. W prawdzie znalazłem napis mówiący że nie należy ich karmić, jednak jeden starszy Japończyk niespecjalnie się tym przejmował. Miał przy sobie całą torbę suchej karmy dla kotów, i niezrażony niczym, chodził po lesie, robiąc sobie skróty od oficjalnej ścieżki.

Szedłem dalej. Po kolejnych parunastu minutach marszu zorientowałem się że bramy ciągną się przez całą drogę. Od podnóża aż po szczyt! Zaczął zapadać zmrok a ja byłem dopiero w połowie wysokości góry. Pomyślałem że to nic takiego, góra nie jest dzika - idzie się wybetonowaną ścieżką. Nawet gdzieniegdzie są latarnie. Jednak po paru minutach spaceru w samotności (na bardziej stromym podejściu ludzi w zasadzie nie było) zauważyłem tabliczkę. Z ciekawości przyjrzałem jej się dokładniej i zamarłem. „Uwaga na dziki oraz małpy, szczególnie nocą”. Spotkanie z dzikimi zwierzętami, które raczej nie słyną z spokojnego usposobienia nie brzmiało zbyt dobrze. Z jakiegoś dziwnego powodu (tłumaczę sobie to tak że było duszno i nie myślałem całkiem klarownie), stwierdziłem że jednak muszę wejść na szczyt i zejść, tylko w miarę możliwości powinienem to zrobić szybko. Więc... zaczął wbiegać pod górę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz podjąłem aż tak duży wysiłek. Woda lała się ze mnie prawdziwymi strumieniami, a ja z walącym sercem pędziłem dalej. Jednak to nie był aż tak mały dystans żeby biec. Wkrótce zwolniłem, i jedynie szedłem szybkim marszem. Ku mojej radości, udało się dojść na szczyt bez żadnych „przygód”. Ze szczęścia wrzuciłem datek do puszki przy głównej kapliczce i rozpocząłem schodzenie. Tym razem o biegu nie było już mowy. Ściemniło się na tyle, że trzeba było uważać gdzie się kładzie nogę. W pewnym momencie spotkałem ponownie tego samego dziadka który karmił koty. Stał nieruchomo i wpatrywał się w coś. Kiedy mnie usłyszał, odwrócił się powoli i pokazał ręką w krzaki. „Inoshishi” - dzik. Faktycznie, przy krzakach stał dzik. Przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo. Jednak zwierzę, jedynie przelotnie na nas zerknęło i zaczęło ryć w ziemi i coś z zapałem jeść.

Pod drzewem było mnóstwo żołędzi i najzwyczajniej w świecie dzik nie był nami zainteresowany skoro miał przed sobą taką ucztę. Korzystając z okazji prześliznąłem się obok niego, dziadek również ruszył w dół ścieżką. Jak na osobę w podeszłym wieku, był niezwykle żwawy i po chwili był daleko przede mną.

   Góra Inari jest ciekawym miejscem, i byłem zadowolony że udało mi się na nią wspiąć podczas tego wyjazdu. Chociaż trzeba przyznać że jakbym miał nieco mniej szczęścia to ten wypadł mógł by się gorzej skończyć. Po powrocie do hotelu, po raz kolejny zerknąłem na prognozę pogody. Tajfun nieubłaganie nadciągał. JR (kolej japońska) ogłosiła zawieszenie kursowania wielu połączeń - na szczęście dopiero od południa, kiedy nawałnica miała być bliżej Kioto. Mimo to postanowiłem nie wyjeżdżać od razu, tylko przespać się i wstać wcześnie, aby zdążyć na pociąg o ósmej rano. W końcu nocleg i śniadanie miałem już opłacone.

   Kolejnego dnia wstałem i zjadłem szybkie śniadanie. Pogoda na zewnątrz nie wydawała się być aż taka zła, jednak wiedziałem że to się może bardzo gwałtownie zmienić. Kiedy dotarłem na dworzec, okazało się że wszyscy inni którzy w ten weekend przyjechali do Kioto, podjęli decyzję podobną do mojej. Wykorzystać w pełni oba dni i ewakuować się rano. Co tu dużo pisać - pociąg był zatłoczony. W południe jeszcze raz zerknąłem na raporty. Tajfun faktycznie przetoczył się przez Kioto, chociaż nie odnotowano tam poważniejszych strat. Największe zniszczenia wywołał gdy przechodził przez Kiusiu - było to najpotężniejszy tajfun od ponad dziesięciu lat. Cieszę się że podjąłem ryzyko i porządnie zwiedziłem wiele popularnych miejsc w Kioto - była to ostatnia okazja przed przybyciem tłumów turystów. Wcale się nie dziwię że to miasto jest tak bardzo popularne. Posiada zarówno naturalne piękno na Arashiyamie, niezwykłe świątynie rozrzucone po całym mieście, aż 17 miejsc wpisanych do rejestru światowego dziedzictwa UNESCO. W dodatku jest to miasto w którym można poczuć ducha tradycji Japońskiej - poprzez historię, kuchnię i kulturę. Jest co robić w ciągu dnia, jak i wieczorami: zaułki Kioto pełne są restauracji oraz barów. Jedyne co mogę napisać to że bardzo polecam zwiedzić to miasto, chociaż bądźcie gotowi na to, że może być wręcz zadeptane przez innych turystów (tak przynajmniej było przed pandemią).